Terry Pratchett
Zbrojni

Kapral Marchewa ze Straży Miejskiej Ankh-Morpork (nocna zmiana) usiadł w koszuli nocnej przy blacie, wziął ołówek, possał koniec i zaczął pisać:


„Kochana Mamo i Tato,

Zdarzył się kolejny piękny pzrypadek do zanotowania, gdyż zostałem, Kapralem! To znaczy dodatkowe pięć dolarów miesięcznie plus mam też nową kurtkę z, dwoma paskami. I nową odznakę. To wielka odpowiedzialność. A wszystko z powodu tego, żeśmy pzryjęli nowych rektutów, bo Patrycjusz który, jak wcześniej powiadamiałem, jest władcą, zgodził się, że Straż musi odbijać etniczne odcienie Miasta…”


Marchewa przerwał na chwilę. Spojrzał przez niewielkie, zakurzone okno swego pokoiku na zachodzące słońce nad rzeką. Potem znów schylił się nad kartką.


„…czego w pełni nie pojąłem, ale ma to chyba coś wspólnego z kosmetykami z fabryki krasnoluda Grabpota Gromowego Decha. Także, kapitan Vimes, o którym często wam pisałem niedługo, opuszcza Straż bo się żeni i będzie Eleganckim Dżentelmenem. My, wszyscy życzymy mu jak najlepiej. To on nauczył mnie Wszystkiego Co Wiem, poza tym, czego sam się nauczyłem. Zrobiliśmy składkę żeby mu, kupić Prezent Pożegnalny, myślałem o jednym z tych nowych Zegarków, co to nie potzrebują demonów do chodzenia i moglibyśmy wyryć na nim coś w rodzaju „Na pamiątkę wszystkich szczęśliwych Godzin w Straży”, to taki żart, bo zegarek odmierza godziny. Nie wiemy kto, będzie nowym kapitanem. Sierżant Colon mówi, że odejdzie, jakby na niego padło, kapral Nobbs…”


Marchewa znów wyjrzał przez okno. Jego szerokie, szczere czoło zmarszczyło się, gdy szukał czegoś dobrego, co mógłby napisać o kapralu Nobbsie.


„…chyba najlepiej się czuje na Obecnym Stanowisku, a ja jestem w Straży za krótko. Musimy więc zaczekać…”


* * *

Zaczęło się, jak wiele spraw, od śmierci. I pogrzebu wiosennym rankiem, z mgłą nad gruntem tak gęstą, że wlewała się do grobu, więc trumnę opuszczono w chmurę. Nieduży szary kundel, siedlisko tylu psich chorób, że otaczały go obłokiem kurzu, z kopczyka ziemi obojętnie przyglądał się ceremonii. Rozmaite krewne szlochały, jednak Edward d’Eath nie płakał — z trzech powodów. Był najstarszym synem, trzydziestym siódmym lordem d’Eath, a d’Eathowie nie płaczą. Był — od niedawna, dyplom zachował jeszcze sztywność — skrytobójcą, a skrytobójcy nie płaczą przy śmierci, inaczej nigdy by nie przestawali. I po trzecie, był zły. Właściwie nawet był wściekły.

Wściekły, że musiał pożyczyć pieniądze na ten nędzny pogrzeb. Wściekły na pogodę, na ten nędzny cmentarz, na fakt, że gwar miasta nie zmienił się choćby o ton, nawet przy takiej okazji. Wściekły na historię. Nie tak to miało wyglądać. Nie tak to powinno wyglądać.

Spojrzał za rzekę, na posępną bryłę pałacu patrycjusza, a jego gniew podkręcił się jeszcze i zogniskował.

Edwarda posłano do szkoły Gildii Skrytobójców, ponieważ była to najlepsza edukacja dla tych, których status społeczny jest nieco wyższy od inteligencji. Gdyby szkolił się na błazna[1], wymyśliłby satyrę i powtarzał niebezpieczne dowcipy o patrycjuszu. Gdyby został złodziejem, zakradłby się do pałacu i ukradł patrycjuszowi coś bardzo cennego.

Jednakże… posłano go do skrytobójców…

Tego popołudnia sprzedał wszystko, co pozostało z majątku d’Eathów, i raz jeszcze zapisał się do szkoły gildii. Na kurs podyplomowy.

Dostał najwyższe oceny, co przydarzyło się po raz pierwszy w historii gildii. Nauczyciele opisywali go jako człowieka, którego należy pilnie obserwować. A ponieważ miał w sobie coś, co nawet w skrytobójcach budziło niepokój — obserwować raczej ze sporej odległości.


* * *

Na cmentarzu samotny grabarz zasypał dół, który był miejscem ostatniego spoczynku d’Eatha seniora. I nagle zdał sobie sprawę z czegoś, co uznał za myśli we własnej głowie. Mówiły coś takiego:

Będzie szansa na kawałek kości? Nie, przepraszam, to było w złym guście, zapomnij, że o tym wspomniałem. Ale masz kanapki z bekonem w swoim, jak mu tam, tym pudełku na kanapki czy co. Dlaczego by nie dać jednej temu miłemu pieskowi? Grabarz oparł się na łopacie i rozejrzał uważnie. Szary kundel obserwował go czujnie.

— Hau — powiedział.


* * *

Edward d’Eath poświęcił pięć miesięcy na znalezienie tego, czego szukał. Co było tym trudniejsze, że naprawdę nie wiedział, czego szuka. Tyle tylko że kiedy znajdzie, natychmiast się dowie. Edward głęboko wierzył w Przeznaczenie. Tacy ludzie często wierzą.

Biblioteka Gildii Skrytobójców należała do największych w mieście. W pewnych szczególnych, specjalistycznych dziedzinach wręcz była największa. Te dziedziny dotyczyły zwykle nieszczęsnej ulotności ludzkiego żywota oraz środków jej wywołania.

Edward spędzał dużo czasu wśród regałów, często na szczycie drabiny, często w obłoku kurzu.

Przeczytał wszystkie znane teksty o uzbrojeniu. Nie wiedział, czego szuka, ale znalazł to w notce na marginesie nudnej poza tym i bardzo niedokładnej pracy na temat balistyki kuszy. Skopiował wszystko starannie.

Dużo czasu poświęcił też na książki historyczne. Gildia Skrytobójców była towarzystwem dżentelmenów z dobrych rodzin, a tacy ludzie często traktują całą spisaną historię jak listę inwentarza. Biblioteka Gildii posiadała mnóstwo takich książek, a także całą galerię portretów królów i królowych[2]. Edward d’Eath poznał ich arystokratyczne twarze lepiej niż własną — w galerii spędzał przerwy na drugie śniadanie.

Mówiono potem, że na tym właśnie etapie znalazł się pod złym wpływem. Ale tajemnica historii Edwarda d’Eatha polega na tym, że nie ulegał żadnym zewnętrznym wpływom, chyba że policzyć wszystkich tych martwych królów. Po prostu znalazł się pod własnym wpływem.

Tego ludzie zwykle nie rozumieją. Pojedyncze osobniki nie są w naturalny sposób etatowymi członkami ludzkiej rasy — najwyżej biologicznie. Muszą być popychani dookoła przez brownowskie ruchy społeczeństwa, będącego mechanizmem, dzięki któremu istoty ludzkie cały czas przypominają sobie nawzajem, że są… no… istotami ludzkimi. D’Eath także krążył po spirali — w głąb, co często się zdarza w takich przypadkach.

Nie miał żadnego planu. Wycofał się tylko — jak ludzie, którzy czują, że są atakowani — na pozycję łatwiejszą do obrony, to znaczy w przeszłość. A potem wydarzyło się coś, co podziałało na niego tak, jak na badacza dawnych gadów podziałałoby odkrycie plezjozaura w sadzawce ze złotymi rybkami.

Pewnego upalnego popołudnia, mrużąc oczy, wyszedł na dwór po całym dniu spędzonym w towarzystwie minionej chwały. I nagle zobaczył twarz przeszłości, idącej niespiesznie i przyjaźnie kiwającej głową do przechodniów.

Edward nie potrafił się opanować.

— Hej, ty! — zawołał. — Kim j-esteś?

— Kapral Marchewa — odpowiedziała przeszłość. — Nocna straż. Pan d’Eath, prawda? Mogę w czymś pomóc?

— Co? Nie! Nie. Masz p-ewnie ważne sprawy.

Przeszłość skinęła głową, uśmiechnęła się i poszła dalej, w przyszłość.


* * *

Marchewa przestał wpatrywać się w ścianę.


„Wydałem tzry dolary na ikonograf który, jest takim pudełkiem ze skzratem w środku co maluje obrazki różnych rzeczy, to straszny szał ostatnio. Dołączam obrazki mojego pokoju i moich pzryjaciół ze Straży. Nobby to ten, co robi Zabawny Gest, ale to Nieoszlifowany Diament i w głębi serca dobra dusza.”


Znów przerwał. Pisywał do domu co najmniej raz w tygodniu — krasnoludy zwykle tak robią. Marchewa miał dwa metry wzrostu, ale został wychowany jako krasnolud, a dopiero potem jako człowiek. Wyczyny literackie nie przychodziły mu łatwo, jednak się nie poddawał.

Pisał bardzo powoli i bardzo starannie:


„Pogoda wciąż jest Niezwykle Upalna…”


* * *

Edward nie mógł uwierzyć. Sprawdził zapisy. Potem sprawdził jeszcze raz. Zadawał pytania, a ponieważ były to pytania w zasadzie niewinne, ludzie udzielali mu odpowiedzi. W końcu pojechał na wycieczkę w Ramtopy, a tam ostrożne śledztwo doprowadziło go do kopalni krasnoludów pod Miedzianką, a następnie na niczym się niewyróżniającą polankę w bukowym lesie, gdzie — rzeczywiście — kilka minut cierpliwego kopania pozwoliło mu odkryć ślady zwęglonego drewna.

Spędził tam cały dzień. Kiedy skończył o zachodzie słońca, starannie zasypał miejsce próchnem. Wreszcie zyskał pewność.

Ankh-Morpork znowu miało króla.

A on, Edward, miał Rację. To „los” pozwolił mu odkryć ten fakt „akurat” w chwili, kiedy miał już Plan. I „słusznie” uważał, że to „Przeznaczenie” i że miasto zostanie „Zbawione” z niegodnej teraźniejszości przez swą „chwalebną” przeszłość. Miał „Środki” i miał „Cel”. I tak dalej.

Myśli Edwarda często biegły takimi drogami.

Potrafił myśleć „kursywą”. Takich ludzi trzeba obserwować uważnie.

Najlepiej z bezpiecznej odległości.


* * *

„Zainteresował mnie wasz list, gdzie piszecie że, pzryjeżdżali ludzie i pytali o mnie to zadziwiające, jestem tu ledwie Parę Minut, a już zdobyłem Sławę. Bardzo się ucieszyłem, że otworzyliście sztolnię 7. Muszę Warn pzryznać, że choć jestem tu bardzo szczęśliwy, tęsknię za Domem. Czasami, kiedy mam Wolne, schodzę i, siadam w piwnicy i, biję się po głowie tzronkiem topora, ale to Nie To Samo. Mam nadzieję, że cieszycie się dobrym zdrowiem. Uściski

Wasz kochający syn (adoptowany) Marchewa”


Złożył list, wsunął do środka ikonografie, zapieczętował kulką świecowego wosku wciśniętą na miejsce kciukiem, po czym schował list do kieszeni. Krasnoludzia poczta do Ramtopów działała w miarę pewnie. Coraz więcej krasnoludów szukało pracy w mieście, a ponieważ są to osobniki bardzo odpowiedzialne, wielu z nich posyłało pieniądze do domu. Dzięki temu przesyłki były bardzo pewne, gdyż silnie strzeżone. Krasnoludy są bardzo przywiązane do złota. Każdy zbójca, wysuwający żądanie „pieniądze albo życie”, powinien się zaopatrzyć w składane krzesełko, kanapki i książkę do czytania, by jakoś przeczekać dyskusję.

Marchewa obmył twarz, wciągnął skórzaną koszulę, spodnie i kolczugę, zapiął półpancerz, wziął hełm pod pachę i wyszedł na ulice — z uśmiechem, gotów na spotkanie wszystkiego, co mogła mu nieść przyszłość.


* * *

To był już inny pokój, w innym miejscu. Był trochę ciasny, tynk na ścianach osypywał się nieco, a sufit osiadał niczym dolna strona łóżka jakiegoś grubasa. Wrażenie ciasnoty powiększały jeszcze meble.

Były to solidne stare meble, tyle że znalazły się w nieodpowiednim dla siebie miejscu. Powinny stać w rozległych salach, gdzie echo odbija się od ścian. Tutaj wydawały się stłoczone. Były tu ciemne dębowe krzesła. Były szerokie kredensy. Była nawet zbroja. Za to właściwie nie było miejsca dla siedzących przy stole kilku ludzi. Nawet na stół właściwie nie było miejsca. Zegar tykał cicho w mroku.

Okna przesłaniały ciężkie, aksamitne zasłony, choć do zachodu słońca pozostało jeszcze sporo czasu. Było gorąco, zarówno od upału, jak od świec w latarni magicznej.

Jedyne światło rzucał ekran, który w tej chwili ukazywał bardzo dobry profil kaprala Marchewy Żelaznywładssona.

Nieliczna, starannie dobrana publiczność przyglądała mu się ostrożnie, zachowując przy tym obojętny wyraz twarzy ludzi, którzy są niemal pewni, że ich gospodarz jest odrobinę niespełna rozumu. Godzą się z tym jednak, ponieważ właśnie zjedli posiłek i niegrzecznie byłoby wychodzić zbyt szybko.

— I co? — odezwał się jeden z gości. — Widziałem go chyba, jak spaceruje po mieście. Co z tego? To zwykły strażnik, Edwardzie.

— Oczywiście. Ważne, żeby nim był. Niska pozycja w życiu. Wszystko p-asuje do klasycznego wzorca. — Edward d’Eath dał znak. Pstryknęło i kolejna szklana płytka wsunęła się na miejsce. — To nie jest żywy model. Król Paragore, stary portret. — A ten… — pstryk! — to król Veltrick III. Z innego p-ortretu. To jest królowa Alguinna IV… Zwróćcie uwagę na linię podbródka. Tu mamy… — pstryk! — siedmiop-ensową monetę z czasów p-anowania króla Webblethorpe’a Nieprzytomnego, p-roszę znowu przyjrzeć się szczegółom p-odbródka i ogólnej strukturze kości. Tutaj… — pstryk! — odwrócony obrazek wazonu z kwiatami. Ostróżki, jak sądzę. Skąd się wzięły?

— Ehm… Przepraszam, panie Edwardzie. Zostało parę szklanych płytek, a demony nie były zmęczone, więc…

— Poproszę następny obraz. A potem możesz nas zostawić.

— Tak, panie Edwardzie.

— Zgłosisz się do dyżurnego oprawcy.

— Tak, panie Edwardzie. Pstryk!

— Tu widzimy całkiem udany… dobra robota, Blenkin… obraz popiersia królowej Coanny.

— Dziękuję, panie Edwardzie.

— Gdybyśmy jednak widzieli większą część jej twarzy, z pewnością dostrzeglibyśmy podobieństwo. Wystarczy jednak i to. Możesz odejść, Blenkin.

— Tak, panie Edwardzie.

— Może trochę przystrzyc przy uszach, jak sądzę.

— Tak, panie Edwardzie.

Sługa z szacunkiem zamknął za sobą drzwi. Ruszył do kuchni, kręcąc ze smutkiem głową. Już od lat d’Eathowie nie mogli sobie pozwolić na rodzinnego oprawcę. Dla dobra chłopca będzie musiał spróbować jakoś sobie poradzić nożem kuchennym.

Goście czekali, aż gospodarz się odezwie, ale chyba nie zamierzał. Co prawda z Edwardem czasem trudno było się zorientować. Kiedy był podniecony, nie tyle się jąkał, ile raczej mówił z nieregularnymi pauzami, jakby mózg na moment wyłączał usta.

Wreszcie głos zabrał jeden z widzów.

— Doskonale — rzekł. — W jaki celu nam to pokazałeś?

— Sami widzieliście podobieństwo. Czy to nie oczywiste?

— Och, daj spokój…

Edward d’Eath przysunął do siebie zawiniątko ze skóry i zaczął rozwiązywać tasiemki.

— Ale… Chłopiec był adoptowany przez krasnoludy. Znaleźli go jako niemowlę w puszczy w górach, w Ramtopach. Były tam płonące p-owozy, trupy i takie rzeczy. Najwyraźniej atak bandytów. Krasnoludy znalazły wśród szczątków miecz. Nosi go teraz. Bardzo stary miecz. I zawsze jest ostry.

— Co z tego? Świat pełen jest starych mieczy. I osełek.

— Ten miecz był bardzo dobrze ukryty w jednym z powozów, który się rozpadł. Dziwne. Należałoby się raczej spodziewać, że zechcą go mieć pod ręką, prawda? Żeby go używać, prawda? Tam gdzie grasują bandyci. A potem chłopiec dorasta i… Los… sprawia, że wraz z mieczem trafia do Ankh-Morpork, gdzie zostaje strażnikiem w nocnej straży. Nie mogłem w to uwierzyć!