Larry Niven
Całkowe drzewa

DRAMATIS PERSONAE

„DYSCYPLINA”:

SHARLS DAVIS KENDY — Były Kontroler Państwa (zmarły). Również zapisy osobowości Sharlsa Davisa Kendy’ego w głównym komputerze statku zarodczego „Dyscyplina” i jego jednostek remontowych


KĘPA QUINNA:

GAVVING — Młody wojownik, alergik

HARP — Gawędziarz, bard

LAYTHON — Syn Przywódcy

MARTAL — Kucharka Kępy Quinna (zmarła)

UCZONY — Strażnik wiedzy Kępy Quinna

TERM — Częściowo przeszkolony uczeń Uczonego

PRZYWÓDCA — Władca Plemienia Quinna

CLAVE — Potężny wojownik, zięć Przywódcy

MAYRIN — Żona Clave’a, córka Przywódcy

JAYAN I JINNY — Siostry-bliźniaczki, zakochane w Clave’ie

MERRIL — Starsza kobieta

JIOYAN — Łowca

GLORY — Kobieta o niechcianej sławie

ALFIN — Starszy mężczyzna, opiekun dziupli


INNI:

MINYA — Wojowniczka Szwadronu Triunów z Kępy Daltona-Quinna

SAL, SMITTA, JEEL, THANYA, DENISSIE — Wojowniczki Szwadronu Triunów

KARA — Szarmanka (lub Uczony) Stanów Carthera

DEBBIE, ILSA, HILD, LIZETH, ANTHON — Obywatele Stanów Carthera

KLANCE — Uczony Drzewa Londyn

LAWRI — Asystentka Uczonego Drzewa Londyn

KOŃ, JORG, HELN, OWEN — Manusy z Drzewa Londyn

DLORIS, HARYET, KOR — Strażniczki z Drzewa Londyn

KARAL, MARK, PATRY — Wojownicy Floty Drzewa Londyn

PROLOG
„Dyscyplina”

To trwało już zbyt długo, dłużej niż się tego spodziewał. Sharls Davis Kendy nie był człowiekiem nerwowym. Sądził, że po przemianie stanie się odporny na zniecierpliwienie. Ale to już trwało o wiele za długo. Co oni tam robią?

Nic nie ograniczało jego zmysłów. Teleskopowe matryce Sharlsa były potężne, wyczuwał nimi całe widmo elektromagnetyczne, od mikrofal po promienie rentgenowskie, jedynie Dymny Pierścień utrudniał mu widzenie. Była to mieszanina kurzu, chmur oparów wodnych, kropel brudnej wody lub rzadkiego błota, mas swobodnie unoszących się odłamków skalnych; kłębków, pęczków i kęp zieleni. Zielone powierzchnie kropli i skał, zielone cienie alg w chmurach, drzewa o kształcie znaku całki, skierowane promieniście w stronę gwiazdy neutronowej i pyszniące się liśćmi z obu końców; stworzenia wielkie jak wieloryby, o szerokich pyskach, przemierzające zielonkawo zabarwione chmury…

Dymny Pierścień tętnił życiem. Claire Dalton nazwała go wieńcem bożonarodzeniowym. Claire była bardzo starą kobietą, zanim Państwo wskrzesiło ją jako humanusa. Pozostali nigdy nie widzieli bożonarodzeniowego wieńca, Kendy zresztą też nie. Pół tysiąca lat temu ujrzeli jedynie pierścień dymu o średnicy kilkudziesięciu tysięcy kilometrów, z maleńkim, ale gorącym łebkiem od szpilki pośrodku.

Raporty były entuzjastyczne. Życie okazało się oparte na DNA, powietrze nie tylko nadawało się do oddychania, ale miało wspaniały smak…

„Dyscyplina” znajdowała się teraz w grawitacyjnym punkcie neutralnym ponad Światem Glodblatta, punkt L2. Z tak małej odległości niebo dzieliło się wyraźnie na usiany gwiazdami nieboskłon i pas zielonkawych obłoków. Tuż pod nimi potężny, zniekształcony wir burzy krył pozostałości planety gazowego giganta, kamienisty orzeszek dwa i pół razy cięższy od Ziemi.

Sharls nie miał zamiaru wchodzić w wewnętrzny obszar. Te prądy mogłyby uszkodzić statek, a on nie miał pojęcia, jak długo musi przetrwać statek zaradczy, aby spełnił swą misję. Czekał już ponad pięćset lat. Punkt L2 wciąż znajdował się w gazowym torusie. Dymny Pierścień był jedynie jego najgęściejszą częścią. „Dyscyplina” poddawana była powolnemu działaniu erozji. Nie zostanie tu przez wieczność.

Przynajmniej załoga nie wymarła.

To zabolałoby go najbardziej.

Wykonał swoje zadanie. Ich przodkowie byli buntownikami, potencjalnym zagrożeniem dla samego Państwa. Jego zadaniem była reedukacja potomków, ale jeśli Dymny Pierścień ich zabił… no cóż, nie zdziwiłby się. Aby utrzymać przy życiu ludzi, trzeba czegoś więcej niż powietrza, którym można oddychać. Pierścień tętnił życiem, które wyewoluowało w tym przedziwnym środowisku. Tubylcy równie dobrze mogli pozabijać spóźnialskich osadników, do niedawna załogę statku zaradczego „Dyscyplina”.

Sharls opłakałby ich rzewnymi łzami, ale wtedy przynajmniej mógłby wrócić do domu.

Nazwaliby mnie przestarzałym antykiem, myślał ponuro, gdy przyrządy przeczesywały zakres radiowy w poszukiwaniu konkretnej częstotliwości. Przestarzały o tysiąc lat, zanim wrócę do domu. Komputer na pewno oddadzą na złom. A program? Program Sharls Davis Kendy może być skopiowany i zachowany dla historyków. Albo i nie.

Ale oni nie umarli. Buntownicy zabrali ze sobą osiem modułów naprawczo-towarowych. Czas i korozyjne środowisko pewnie już zrujnowały MONT-y, ale jeden wciąż działał. Ktoś używał go jeszcze sześć lat temu… Otóż to. Właśnie tego światła szukał. Przez chwilę docierało do niego wyraźnie. Częstotliwość wodoru spalającego się w obecności tlenu.

Wypalił z masera serią ultrakrótkich impulsów o dużej mocy.

— Kendy w imieniu Państwa, Kendy w imieniu Państwa, Kendy w imieniu Państwa.

Odpowiedź nadeszła w cztery sekundy później, leniwa, słaba i niewyraźna. Kendy wyłowił ją, wyostrzył teleskopy i wysłał kolejne żądanie.

— Status. Powtórz trzy razy.

Posortował bełkot, jaki otrzymał w odpowiedzi, korzystając z programu eliminującego zakłócenia. MONT był na sterowaniu ręcznym, w stanie raczej dobrym, poruszał się używając jedynie silników manewrowych, które pracowały w granicach bezpiecznych parametrów. Niegdyś było to uproszczone odbicie własnej osobowości Kendy’ego, ale teraz rozpadający się program zgłupiał i stracił przewidywalność.

— Rejestracja kursu w ciągu ostatniej godziny.

Dostał ją. MONT jeszcze mniej więcej czterdzieści minut temu spadał swobodnie z niewielką prędkością względną. Potem wykonał kilka manewrów na małym przyspieszeniu, kursem, który wyglądał jak przewrócona miska spaghetti. Kompletne marnotrawstwo paliwa. Awaria? A może… rozpaczliwa walka o życie?

Wojna?

— Przełączyć się na moje sterowanie.

Cztery sekundy, a potem wrzask, jakby konającej istoty. Poważna awaria.

Załoga musiała odłączyć system autopilotażu na wszystkich MONT-ach jakieś pięćset lat temu. Mimo to należało spróbować i temu też służył następny rozkaz.

— Daj mi łączność wideo z załogą.

— Odmowa.

Ohoho! A więc łączność wideo nie została przerwana? Wtedy, pół tysiąca lat temu, buntownicy musieli zaprogramować blokadę. Przecież ich potomkowie na pewno nie wiedzieliby, jak to zrobić.

A blokadę, oczywiście, można ominąć.

MONT był za mały, żeby go zobaczyć, ale pewnie siedzi gdzieś niedaleko tej zielonej plamy w rejonie Świata Goldblatta. Las z cukrowej waty. Rośliny Dymnego Pierścienia były delikatne, puszyste. Rozpościerały się, rozwidlały, aby pochwycić jak najwięcej promieni słonecznych, nie martwiąc się o grawitację.

Przez pięćset lat Kendy oczekiwał na oznaki rozwijającej się cywilizacji — regularne wzory w płynnych masach, promieniowanie podczerwone z ośrodków przemysłowych, zanieczyszczenia, opary metalu, tlenek węgla, tlenki azotu. Niczego nie znalazł. Jeśli dzieci załogi „Dyscypliny” rosły gdzieś tam w dziczy, nie mogło ich być dużo.

Ale żyli. Ktoś używał MONT-a.

Gdyby mógł ich zobaczyć lub porozmawiać z nimi…

— Łączność głosowa. Obywatele, tu Kendy w imieniu Państwa. Przemówcie, a nagroda będzie większa, niż to sobie możecie wyobrazić.

— Wzmocnić. Wzmocnić. Wzmocnić — odpowiedział MONT.

Kendy już wysyłał pełne wzmocnienie.

— Odwołać łączność głosową — polecił.

Nie po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, czy Dymny Pierścień nie stanowił zbyt przyjaznego środowiska. Stworzenia żyjące w stanie swobodnego spadku nie mają ludzkiej siły. W Dymnym Pierścieniu ludzie mogli okazać się najsilniejszymi istotami, szczęśliwymi jak ostrygi w swoich skorupach i mniej więcej tak samo aktywnymi. Cywilizacja rozwija się po to, by chronić przed wpływem środowiska lub atakami innych ludzi. Wojna, to byłby dobry znak…

Gdyby wiedział, co się tam dzieje! Kendy mógł zakłócić środowisko na tuzin rozmaitych sposobów. Wyrzucić ich z Raju i patrzeć, co się będzie działo. Ale nie miał odwagi. Nie wiedział wystarczająco dużo.

Czekał.

ROZDZIAŁ l
Kępa Ouinna

Gavving słyszał szelest, gdy jego towarzysze posuwali się ku górze. Byli rozproszeni wzdłuż pnia drzewa. Dzielił się w nieskończoność na cienkie jak nitki gałązki, które na końcach rozkwitały delikatnym listowiem podobnym do zielonej waty pozwijanej w luźne kłębki, by pochwycić jak najwięcej światła, przenikającego przez nie niczym zielony zmierzch.

Gavving przedzierał się przez wszechświat utkany z zielonej waty cukrowej.

Wygłodniały, sięgnął głęboko poprzez sieć gałązek i wyszarpnął garść liści. Smakowały dokładnie jak twarda wata cukrowa. Zaspokajały głód, ale żołądek Gavvinga domagał się mięsa. Te liście były zbyt włókniste… a ich zieleń zbyt brunatna, nawet tu, na skraju kępy, gdzie dochodziło światło słońca.

Zjadł liście i ruszył dalej.

Narastające zawodzenie wiatru powiedziało mu, że jest już prawie na miejscu. W chwilę później wytknął głowę na słońce i wiatr.

Światło słoneczne raziło go w oczy, wciąż jeszcze zaczerwienione i podrażnione porannym napadem alergii, która zawsze atakowała oczy i zatoki. Skrzywił się i odwrócił głowę. Pociągnął nosem i czekał, aż wzrok przywyknie, a potem niecierpliwie spojrzał w górę.

Gavving miał czternaście lat, mierzonych zachodami słońca za Voy. Do tej pory nie ruszał się powyżej Kępy Quinna.

Pień wznosił się wprost w górę, jakby wychodził z Voy. Wydawało się, że nie ma końca, jak szeroki, brązowy mur zwężający się najpierw w walec, a potem w ciemną linię łagodnie zakrzywiającą się ku zachodowi, ku punktowi w nieskończoności… punktowi zwieńczonemu daleką kępą zieleni.

Spod jego stóp odpadł nagle obłok zbrązowiałej zieleni, oddalając się w kierunku środka kępy. Gavving spojrzał na wschód. Wiatr szarpał jego długie włosy. Widział gałąź wyłaniającą się z zieloności — pół klomtera nagiego drewna, smukła, delikatna płetwa.

Z zieleni obok wychynęła głowa Harpa, który natychmiast cofnął się, chowając twarz przed wiatrem. Za nim wysunął się Laython i również zaraz się ukrył. Gavving czekał. Teraz pojawili się obaj. Twarz Harpa była szeroka, grubokoścista, pełna brutalnej siły, częściowo ukrytej przez złocisty zarost. Długa, ciemna twarz Laythona właśnie zaczynała porastać kosmykami czarnych włosów.

— Możemy przepełznąć dookoła, na drugą stronę pnia. Na wschód, z dala od tego wiatru.

Wiatr wiał zawsze z zachodu, zawsze z prędkością sztormu. Laython spojrzał pod wiatr poprzez palce.

— Nie zgadzam się! — ryknął. — Jak złapiemy cokolwiek? Cała zwierzyna przylatuje z wiatrem!

Harp prześliznął się między liśćmi i dołączył do Laythona. Gavving wzruszył ramionami i zrobił to samo. Chętnie ukryłby się przed wiatrem… W końcu Harp, o dziesięć lat starszy od kolegów, był kimś w rodzaju przywódcy. Niestety, rzadko to potwierdzał czynem.

— Nie będzie żadnego łapania — odparł Harp. — Jesteśmy tu po to, żeby strzec pnia. Jeśli nawet jest susza, to nie znaczy, że nie będzie nagłej powodzi. A jeśli drzewo zahaczy o staw?

— Jaki znowu staw? Rozejrzyj się! Tu nie ma zupełnie nic! Voy jest za blisko, sam to powiedziałeś, Harp!

— Pień zasłania prawie całe pole widzenia — łagodnie odparł Harp.

Słońce, jasny punkt na niebie, przesuwało się powoli wzdłuż zachodniej krawędzi kępy. Z tamtej strony nie było widać ani stawów, ani chmur, ani wędrownych lasów… nic, tylko białobłękitnawe niebo przecięte linią Dymnego Pierścienia. Na tej linii widniał skłębiony supeł, który musiał być Goldem.

Spojrzał w górę i ujrzał jeszcze więcej nicości: odległe smugi chmur układające się w kształt burzowego wiru… błyszczącą plamkę, która mogła być stawem, ale wydawała się jeszcze bardziej odległa niż zielony czubek całkowego drzewa. Nie będzie powodzi.

Ostatnia powódź nadeszła, gdy Gavving miał sześć lat. Pamiętał przerażenie, panikę, nerwowy pośpiech. Plemię przeniosło się na wschód, wzdłuż gałęzi, w miejsce, gdzie kępa przechodziła w stożkowaty słup nagiego drzewa. Pamiętał huk, który zagłuszył wiatr, i dygoczącą bez końca gałąź. Ojciec Gavvinga i dwaj inni myśliwi nie zostali ostrzeżeni w porę. Zmyło ich w niebo.

Laython ruszył wokół pnia, ale w kierunku nawietrznej. Na wpół wychylony z listowia, długimi ramionami odpychał się pod wiatr. Harp ruszył za nim. Jak zwykle, ustąpił. Gavving prychnął i dołączył do nich.

Droga była męcząca. Harp jej z pewnością nienawidził. Używał wprawdzie sandałów z hakami, ale i tak chyba cierpiał. Miał sprawny mózg i ostry język, ale był karłem. Jego tors był krótki i krępy, muskularne ramiona i nogi miały niewielki zasięg, a palce u stóp stanowiły tylko dekorację. Mierzył znacznie mniej niż dwa metry. Kiedyś Grad powiedział Gavvingowi:

„Harp wygląda jak obrazy Założycieli w dzienniku. Kiedyś wszyscy wyglądaliśmy tak samo”.

Harp wyszczerzył zęby, choć ledwie zipał.

— Damy ci sandały z hakami, kiedy będziesz trochę starszy.

Laython również się uśmiechnął, choć nieco krzywo, i wyprzedził ich obu. Nie musiał nic mówić. Sandały z hakami mogły jedynie przeszkadzać jego długim, ruchliwym palcom u stóp.

Noc zmniejszyła panującą jasność. Teraz, gdy światło słoneczne znajdowało się po drugiej stronie Voy, widoczność była lepsza. Pień wyglądał jak ogromny, brunatny mur o obwodzie trzech klomterów. Gavving spojrzał w górę tylko raz — był rozczarowany brakiem postępów. Później już tylko trzymał głowę pod wiatr, przedzierając się przez zieloną watę, aż usłyszał krzyk Laythona:

— Kolacja!

Drżąca czarna kropka, punkcik widoczny pod wiatr.

— Nie wiem, co to jest — mruknął Laython.

— Chyba próbuje minąć drzewo. Wygląda na dużą sztukę — dodał Harp.

— Idę na drugą stronę! Chodźcie!

Popełzli szybciej. Drżąca kropka zbliżyła się. Była długa, wąska i poruszała się ogonem do przodu. Wielka przezroczysta płetwa stwarzała mgiełkę od szybkiego ruchu, gdy zwierzę próbowało wyminąć pień. Smukły korpus obracał się powoli.

Wreszcie pojawiła się głowa. Zza dzioba wyzierała para lśniących oczu.

— Mieczoptak — stwierdził Harp i przystanął.

— Hej, co robisz? — zawołał Laython.

— Nikt przy zdrowych zmysłach nie rzuca się na mieczoptaka.